Kogo matka chce wysłać w kosmos…

Bywają takie momenty, kiedy mam ochotę wsadzić kogoś w rakietę i wysłać w kosmos. I nie chodzi mi bynajmniej o naszą ulubienicę, która niejako „z urzędu” zajmuje się wyprowadzaniem mnie z równowagi i wprawianie w stan totalnego zdziwienia i zaskoczenia – swoimi jakże błyskotliwymi pomysłami, pismami, mądrościami… Ale dziś nie o tym. Dziś o innych jednostkach, zazwyczaj tych już po sześćdziesiątce, których misją jest krążenie po osiedlu, wyłapywanie płaczących dzieci i doprowadzanie ich rodziców do pasji….
Przykład pierwszy lepszy: wracam z chorym Julem od lekarza. Musimy jeszcze skoczyć na zakupy, co zdecydowanie nie spotyka się z jego uznaniem a wręcz przeciwnie – mój pomysł traktuje jako najgłupszy z możliwych. Jako, że syn mój jeszcze nie mówi ludzkim głosem na tyle, żeby mi swobodnie rzec: „Matko jedyna, chodźmy do domu, bo nie mam ochoty chodzić po sklepie i nawet obietnica jajca niespodziewanki nic tu nie zmieni” swój sprzeciw wyraża w sposób prosty – płaczem. Tak więc musimy negocjować – kucam przy tym moim dziedzicu i próbuję zmusić go do podjęcia mediacji (czyli krok pierwszy pt. „przestań jojczeć i posłuchaj”). I tak sobie mówię do niego – krzyczy, dalej mówię – dalej krzyczy, nawijam i nawijam – krzyki ustają, kontakt powraca a więc cel osiągnięty. Rozpoczynamy negocjacje – on wie, że tak czy siak pójdziemy do tego sklepu, ale ma wybór – albo będzie jojczał i nic mu z tego nie przyjdzie oprócz bólu głowy albo przestanie jojczeć i kupimy sobie po jednym smakołyku. Wspólnie ustalamy, że idziemy do sklepu bez darcia (ja również obiecuję nie płakać) a na poprawę nastroju kupimy sobie po drożdżówce z brzosią.
Tak mniej więcej wyglądają nasze negocjacje i taki mamy sposób na rozwiązanie problemów. Julo już od dawna nie jeździ w wózku (wszak piłkarskie, zwinne nóżki ma), więc na dłuższych wypadach zdarza się, że odmawia dreptania na własnych kopytkach – i tu są dwie opcje: albo wiem, że to tylko ściema i lenistwo, albo widzę, że faktycznie już sporo przeszedł i jest zmęczony. Oczywiście pierwsza sytuacja wiąże się z rykiem i przyczepieniem do mojej nogi a druga magiczną zamianą matki w wielbłąda, który oprócz dziecka niesie jeszcze plecak, torbę i takie tam.
I tu jest moment dla tych z rakiety – przechodzi to takie, już z daleka widzę szczęście w oczach, przyspiesza kroku, staje nad synem w tym momencie wielce nieszczęśliwym i się zaczyna:
– Oooo to ja cię zabiorę!
– taki ładny a tak brzydko płacze!
– o jaki brzydki beksa!
– a dlaczego jesteś taki niegrzeczny? Słuchaj mamusi!
I wtedy we mnie, w matce syna mego ukochanego, budzi się zwierz – babo (bo zazwyczaj to baby) odczep ty się od mojego dziecka! Sama się zabierz! Sama jesteś brzydka i niegrzeczna! Sama mnie posłuchaj i spadaj na bambus!
Dlaczego? Dlatego, że nie zgadzam się na to, aby ktoś straszył Jula, żeby przez tak idiotyczną metodę wychowawczą (?!!?) mój syn bał się później starszych ludzi. A za hasło „ja cię porwę” powinno się karać pracami społecznymi. Julian jest jeszcze stosunkowo niewielkim człowiekiem, ale rozumie wiele i z dnia na dzień rozumie więcej. I za każdym razem, jak obca osoba straszy go, że go porwie mam wrażenie, że okrada nas ona z tak długo (ba! Całe jego życie!) trwającego budowania poczucia bezpieczeństwa. I codziennie, niezmiennie powtarzam mojemu dziecku, że nigdy nikt nam go nie porwie, że nie pozwolę go nikomu mi zabrać nawet jak będzie krzyczał najgłośniej na świecie i tupał z najgłupszego powodu… I codziennie, niezmiennie mu powtarzam, że na miłość naszą nie musi zasługiwać – ma ją od razu, bez powodu, bez granic, bez warunków. Że jego płacz nigdy nie będzie skutkował oddaniem go obcej osobie, że nigdy nie wpłynie na miłość do niego – płaczem można zepsuć humor, ale nie miłość!
Tylko jak mu wytłumaczyć to, dlaczego ktoś mu tak mówi? Nie wiem. Nie powiem mu, że ta pani była po prostu głupia – bo tego nie wiem. Mówię zazwyczaj, że pani żartowała, a że poczucia humoru nie ma to żart zamienił się w suchara…
A takich ludzi łazi wszędzie pełno. Chodzą i straszą obce dzieci, po co – nie mam pojęcia… Nie wiedzą, dlaczego dziecko płacze, nie przyjdzie im do głowy, że może chore, może ząb wypadł, może miało smutny dzień w przedszkolu, może go przyjaciel w przypływie złości ugryzł… Nie zastanowi się nad tym, że to rodzic najlepiej potrafi zająć się swoim dzieckiem, najlepiej wie, w jaki sposób z nim postępować (uwaga – w każdej sytuacji), że to on jest od wychowywania swojego dziecka i taka „przysługa” jest po prostu niemile (oj jak bardzo niemile) widziana a wręcz zbędna i szkodliwa…
Ja podejrzewam, że te baby z całego osiedla schodzą się potem wieczorem i rozważają, która skuteczniej przestraszyła jakie dziecko…

DSC_0225

Kim jest Kropek?

Kropek ma na imię Julo i ma już ponad 2 lata życia na wolności (od kiedy o nim wiem – że jest – minęło nieco więcej). Nie spodziewałam się, że tak ciężko będzie coś o nim napisać, przecież jest taki wspaniały, idealny…

Najważniejsze, że jest! Wyczekiwany, upragniony, umiłowany, utęskniony. Zdrowy. Postanowił przejść na drugą stronę mego brzucha 20 lipca 2012 roku i to był, muszę mu przyznać, super pomysł. Zdecydowanie lepiej było mieć go na sobie niż w sobie, choćby dlatego że można podchrupywać te słodkie nóżki, miętosić brzuszki, zaglądać w oczka…

Bo Julo jest moim najcudniejszym przyjacielem, do tańca i do różańca, do pogo i baletu, do schabu i soku z marchewki, na słońce i na deszcz.

Julo bywa uparty jak dwie kozy (po tacie), ciągle biega (po tacie), jest czekoladożercą (po mamie), jest niecierpliwy (po mamie). Jest cudakiem, małym śmiesznym stworkiem.

Zapraszam więc do naszego świata, pokażemy Wam co u nas słychać, co robimy, jak się bawimy, co czytamy, jak czas spędzamy.

DSC047aa69